Ich jacht zatonął. Przeżyli na tratwie 118 dni

Nie każdy rejs kończy się szczęśliwym powrotem do portu. Baileyowie przekroczyli granice ludzkiej wytrzymałości, gdy przez 118 dni dryfowali na tratwie, żywiąc się tym, co dał ocean.

Początek wyprawy

Małżeństwo z Nottingham Maurice i Maralyn Bailey postanowili porzucić rutynę brytyjskiej codzienności i wyruszyć w podróż życia. Ich celem była Nowa Zelandia, a środkiem transportu – własnoręcznie zbudowany jacht Auralyn o długości 9,4 metra. W czerwcu 1972 roku opuścili Southampton, zatrzymując się po drodze w Hiszpanii, Portugalii, na Maderze i Wyspach Kanaryjskich.

Następnie przepłynęli Atlantyk, zawijając do portów na Karaibach, by w lutym 1973 roku dotrzeć do Kanału Panamskiego. Po jego przekroczeniu skierowali się na Pacyfik, planując dotrzeć na Galapagos w około dziesięć dni.

Przygotowania do wyprawy trwały miesiącami. Baileyowie skrupulatnie kompletowali zapasy, narzędzia i sprzęt nawigacyjny. Mimo to, nie zabrali na pokład radia ani nowoczesnych środków łączności. Wierzyli, że ich doświadczenie i determinacja wystarczą, by sprostać wyzwaniom oceanu. Jak się okazało, życie napisało dla nich zupełnie inny scenariusz.

Katastrofa na pełnym morzu

4 marca 1973 roku, dokładnie szóstego dnia rejsu po Pacyfiku, wydarzyło się coś, co na zawsze odmieniło losy tej pary. Wczesnym rankiem, gdy przygotowywali śniadanie pod pokładem, jachtem wstrząsnął potężny wstrząs.

Okazało się, że ich łódź została uderzona przez 12-metrowego kaszalota. Uderzenie ogona wieloryba zrobiła dziurę w kadłubie tuż pod linią wody. Mimo natychmiastowej próby uszczelnienia jachtu żaglem, poduszkami i ubraniami, woda wdzierała się nieubłaganie do środka.

Maralyn, która nie umiała pływać, z narażeniem życia wydobywała z zalanego wnętrza jachtu zapasy jedzenia, wodę, kompas i niezbędne narzędzia. Maurice w tym czasie przygotowywał tratwę ratunkową i dmuchaną łódź.

Dzięki opanowaniu i współpracy udało im się przenieść najważniejsze rzeczy na tratwę i opuścić tonący jacht. Zostali sami na środku oceanu, ponad 1600 kilometrów od najbliższego lądu.

Czytaj również:  Lidice 1942. Dzieci wyrwane matkom i wysłane na śmierć

Dryfowanie po oceanie

Pierwsze dni po katastrofie upłynęły pod znakiem szoku i walki z poczuciem bezsilności. Baileyowie dysponowali jedynie minimalnym zapasem konserw, kilku butelkami wody oraz podstawowym sprzętem.

Brak możliwości kontaktu ze światem pogłębiał poczucie izolacji. Próby zwrócenia uwagi przepływających statków kończyły się fiaskiem – flary zawiodły, a sygnały świetlne pozostawały niezauważone. W ciągu 118 dni minęło ich aż siedem jednostek, z których żadna nie udzieliła pomocy. Maurice wspominał później: „Byliśmy tak blisko ratunku, a jednocześnie tak niewyobrażalnie daleko”.

Z czasem Baileyowie musieli zmierzyć się z coraz bardziej brutalną rzeczywistością. Surowe ryby łowili za pomocą haczyków zrobionych z agrafek, a ptaki i żółwie łapali gołymi rękami. Wszystko jedli na surowo.

Woda deszczowa, zbierana z plastikowych płacht, pozwalała przetrwać kolejne dni. Bywały jednak okresy, gdy deszcz nie padał przez wiele dni i para musiała pić krew żółwi, by uzupełnić płyny. Długotrwałe przebywanie w wilgoci powodowało powstawanie bolesnych otarć i owrzodzeń. Skóra pękała od słońca, a osłabione ciała traciły na wadze – każde z nich schudło około 18 kilogramów.

Ratunek w ostatniej chwili

Przez cztery miesiące tratwa i łódka, połączone liną, stawały się coraz mniej szczelne. Materiał pękał, powietrze uchodziło, a naprawy były konieczne niemal codziennie. Oprócz problemów technicznych Baileyowie musieli stawić czoła rekinom, które krążyły wokół ich schronienia, oraz burzom, które groziły zatopieniem wszystkiego, co udało się ocalić.

W pewnym momencie Maralyn, patrząc przez otwór w tratwie, zobaczyła tuż obok wielkie oczy – należały do kolejnego wieloryba. Przez chwilę wydawało się, że wszystko się powtórzy, ale zwierzę odpłynęło, pozostawiając ich w spokoju. Każdy dzień przynosił nowe zagrożenia, a jednocześnie budował niezwykłą więź między małżonkami.

30 czerwca 1973 roku, po 118 dniach dryfowania i pokonaniu około 2400 kilometrów, Baileyowie zostali dostrzeżeni przez południowokoreański kuter rybacki Weolmi 306. Załoga początkowo minęła ich tratwę, ale po chwili zawróciła, zauważając wyblakły żółty kolor pontonu. Maurice i Maralyn byli skrajnie wyczerpani, niemal niezdolni do samodzielnego poruszania się.

Czytaj również:  Spała obok głowy męża? Historia, która zszokowała Francję

Po przetransportowaniu do Honolulu trafili do szpitala, gdzie przez pierwsze dni mogli spożywać jedynie mleko, jajka i delikatne potrawy. Ich historia błyskawicznie obiegła światowe media. Dziennikarze opisywali ich wygląd jako „wyjętych z obozu koncentracyjnego”.

Mimo ogromnego zainteresowania opinii publicznej, Baileyowie starali się zachować prywatność i wrócić do normalnego życia.

Bibliografia

  • 117 Days Adrift in a Liferaft [https://paradise.docastaway.com/maurice-maralyn-bailey-117-days-adrift/]
  • My sister’s months at sea after whale sank boat – BBC News [https://www.bbc.com/news/articles/ce8mn5l2kmko]
  • Shipwrecked: a couple’s incredible survival on the high seas, a revisited account of 117 days adrift [https://www.boatnews.com/story/49158/shipwrecked-a-couples-incredible-survival-on-the-high-seas-a-revisited-account-of-117-days-adrift]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *